15,224 Steps Later – A Wednesday Full of Adventures
Yesterday started... on its own. Literally. When I looked at my step counter in the evening and saw 15,224, I was shocked. Sure, my muscles ached, but I didn’t realize I had walked that much. Then I remembered—it was Wednesday. One of those days you could label as "hardcore mode activated".
The morning began with a brisk walk to work—taking a different route than usual, but still through the park. A peaceful reset with birds singing in the background. Had I known what was coming, I might’ve taken a few extra deep breaths.
At work, even though there were fewer children, the intensity was sky-high. Constitution Day (May 3rd) was coming up, so we had a preschool-wide assembly. Which, in preschool terms, means full-on logistical warfare.
Before the anthem even played, we already had:
a split chin (thankfully only needed strips, not stitches),
a couple of fights (the classic “he said my shoes are girly” drama),
and a fever emergency—one kid’s temperature spiked, and a parent had to come pick them up early.
And then... someone pressed the magic button. The assembly went beautifully. The kids sang like a little choir of angels. As their teacher, I felt pride shoot through the roof. Possibly into the stratosphere.
After lunch, the children finally got some playtime on the playground—and I could catch my breath for a moment. Just a moment, because after work there was no relaxing park walk. Nope. It was shopping marathon time.
First, grocery shopping—because our upcoming weekend getaway to the allotment means business. Then a quick stop at IKEA—for pillows, obviously (because one cannot rest without fresh pillows). Then Action for storage containers (because the chaos at the summer house won’t sort itself). And finally, we drove all the stuff to the allotment to drop it off ahead of the weekend.
We got home around 9 PM. I’d left the house before 6 AM.
And still, the day wasn’t over. I found time for a cozy TV episode with my husband and chats with the kids—our little family ritual before bed.
I finally went to sleep at 11 PM. But today? I didn’t have to wake up at the crack of dawn. And that was the best reward.
Some days write themselves. And the step counter just confirms—you gave it everything you had. And a little more.
15224 kroki później – czyli środa z przygodami
Wczorajszy dzień zaczął się... sam. Dosłownie. Kiedy wieczorem spojrzałam na licznik kroków i zobaczyłam 15 224, aż się zdziwiłam, bo choć czułam każdy mięsień, to nie pamiętałam, że zrobiłam aż tyle. A potem przypomniałam sobie, że przecież to była środa – taka z tych, które można wpisać w kalendarz jako intensywnie-wersja-hardcore.
Z rana szybki spacer do pracy – dziś trasą inną niż zwykle, ale nadal przez park. Taki poranny reset z ptasim koncertem. Gdybym wiedziała, co mnie czeka, to może bym zrobiła jeszcze kilka głębokich oddechów więcej…
W pracy – mniej dzieci, ale za to intensywność na poziomie festiwalu rockowego w pierwszym rzędzie. Dzień Konstytucji 3 maja i apel z tej okazji – w przedszkolu to nie tylko patriotyczne piosenki, to też organizacyjna logistyka na poziomie NATO.
Zanim jeszcze zagrzmiał pierwszy dźwięk hymnu, zdążyliśmy już zaliczyć:
rozbitą brodę, na szczęście skończyło się na stripach (takie specjalne plastry zamiast szycia, nie mylić z taśmą izolacyjną),
kilka bujek (z gatunku „bo on powiedział, że moje buty są dziewczyńskie”, klasyka),
akcję termometr – gorączka u jednego z dzieci, telefon do rodzica i szybka ewakuacja małego bohatera.
A potem... jakby ktoś nacisnął przycisk magia. Apel wyszedł pięknie. Dzieciaki zaśpiewały jak chórek aniołków z Podlasia. Duma nauczycielki? Po sufit. Albo i wyżej.
Po obiedzie dzieci już tylko bawiły się na placu zabaw, a ja przez chwilę złapałam oddech. Krótko, bo zaraz po pracy nie było romantycznych spacerów po parku. Był za to maraton zakupowy.
Najpierw spożywcze – nasza wyprawa na działkę w weekend to nie przelewki. Potem szybki wypad do Ikei – po poduszki (bo przecież nie można wypoczywać bez nowych poduszek, wiadomo). Jeszcze przystanek w Action po pojemniki – bo chaos w domku działkowym sam się nie ogarnie. I wreszcie kurs z rzeczami na działkę, by na spokojnie rozłożyć wszystko przed weekendem.
Do domu wróciliśmy około 21. A ja wyszłam przed 6 rano.
Ale to nie był koniec dnia. Jeszcze wieczorem znalazł się czas na serial z moim mężem i pogaduchy z dziećmi – taki nasz rodzinny rytuał na zakończenie każdego dnia.
Spać poszłam o 23. Ale dziś? Dziś nie musiałam wstawać skoro świt. I to była najlepsza nagroda.
Czasem dni same się piszą. A potem licznik kroków tylko potwierdza, że zrobiłaś wszystko, co mogłaś. I jeszcze trochę.
This report was published via Actifit app (Android | iOS). Check out the original version here on actifit.io